Pałac‎ ‎Jaśnie‎ ‎Wielmożnego‎ ‎Jego‎ ‎M.‎ ‎P.‎ ‎Ossolińskiego

Pałac‎ ‎Jaśnie‎ ‎Wielmożnego‎ ‎Jego‎ ‎M.‎ ‎P.‎ ‎Ossolińskiego,‎ ‎Kanclerza‎ ‎Wielkiego‎ ‎Koron.

Pałac‎ ‎kanclerza‎ ‎wielkiego,
Z‎ ‎Tęczyna‎ ‎Ossolińskiego,
Od‎ ‎wymysłów‎ ‎jest‎ ‎budynek,
W‎ ‎kunszty‎ ‎subtelny‎ ‎murynek;
Ten‎ ‎ozdobił‎ ‎Warszawę‎ ‎stąd,
Proporcyją‎ ‎swoją‎ ‎zewsząd.
Tak‎ ‎jest‎ ‎kształtnie‎ ‎zmurowany,
Wewnątrz‎ ‎wypolerowany,
Ze‎ ‎niemasz‎ ‎miejsca‎ ‎żadnego,
Do‎ ‎widzenia‎ ‎niegodnego.
Czterej‎ ‎królów‎ ‎stoi‎ ‎sprzodku,
Pisma‎ ‎pod‎ ‎nimi‎ ‎weśrodku,
Polska‎ ‎niżej,‎ ‎sierp‎ ‎trzymając
W‎ ‎ręku,‎ ‎pod‎ ‎sobą‎ ‎pług‎ ‎mając;
Ta‎ ‎z‎ ‎metalu‎ ‎odlewana,
Przy‎ ‎snopie,‎ ‎jak‎ ‎malowana:
Której‎ ‎kopiją‎ ‎przydano
Dla‎ ‎męstwa,‎ ‎przy‎ ‎chlebie‎ ‎dano.
Pod‎ ‎nią‎ ‎odrzwia‎ ‎marmurowe
Okryły‎ ‎brzegi‎ ‎murowe;
Przed‎ ‎nimi‎ ‎stopnie‎ ‎do‎ ‎progu
Czynią‎ ‎drogę‎ ‎wpół‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎rogu:
Na‎ ‎wierzchu‎ ‎wkoło‎ ‎chodzenie,
Balasami‎ ‎ogrodzenie,
Ażeby‎ ‎deszcz‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎szkodził,
Ani‎ ‎śnieg‎ ‎zimie‎ ‎przeszkodził;
Kamień‎ ‎w‎ ‎smołę‎ ‎dychtowano,
Której‎ ‎dobrze‎ ‎sprobowano.
Wpośród‎ ‎sala‎ ‎jest‎ ‎nakryta,
Dachówką‎ ‎zacnie‎ ‎pokryta;
Na‎ ‎niej‎ ‎statuae‎ ‎po‎ ‎rogach,
Jakby‎ ‎stajały‎ ‎na‎ ‎nogach,
Pozłocisto‎ ‎odlewane,
Z‎ ‎metalu‎ ‎wygotowane,
Z‎ ‎wielkim‎ ‎kosztem‎ ‎i‎ ‎te‎ ‎przyszły,
Nim‎ ‎od‎ ‎rzemieślnika‎ ‎wyszły.
Wieżyczki‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎nadobne,
Z‎ ‎tych‎ ‎prospekt,‎ ‎zewsząd‎ ‎ozdobne:
A‎ ‎na‎ ‎nich‎ ‎żurawie‎ ‎stoją,
Te‎ ‎się,‎ ‎widzę,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎boją,
Choć‎ ‎nad‎ ‎którym‎ ‎ptastwo‎ ‎leci,
Obraca‎ ‎się,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎wzięci.
Wiatrom‎ ‎służy‎ ‎ten‎ ‎ptak,‎ ‎wietrznik
Może‎ ‎go‎ ‎nazwać,‎ ‎powietrznik.
Pod‎ ‎niemi‎ ‎wierzchy‎ ‎z‎ ‎dachami.
Nakryte‎ ‎pańsko‎ ‎blachami.
Postąpiłem‎ ‎kilka‎ ‎kroków,
Wszedłem‎ ‎w‎ ‎sień,‎ ‎dwa‎ ‎sklepy‎ ‎z‎ ‎boków
Widzę‎ ‎przy‎ ‎stołowej‎ ‎izbie,
Na‎ ‎ścienie‎ ‎strzelbę,‎ ‎nie‎ ‎w‎ ‎ciżbie.
Ta‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎wielkiej‎ ‎przestronności,
Zmieści‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎wiele‎ ‎gości.
Podwierzchem‎ ‎pańska‎ ‎ozdoba;
Nie‎ ‎zdoła‎ ‎temu‎ ‎chudoba,
Żeby‎ ‎miał‎ ‎takowe‎ ‎sztuki,
Mistrzowskie‎ ‎w‎ ‎kunszcie‎ ‎nauki
Mieć‎ ‎i‎ ‎ważyć‎ ‎wiele‎ ‎na‎ ‎to,
Jak‎ ‎on‎ ‎spezę‎ ‎czyni‎ ‎za‎ ‎to.
Nuż‎ ‎po‎ ‎stronach‎ ‎szumne‎ ‎rzeczy,
Jakieś‎ ‎statuae‎ ‎są‎ ‎grzeczy,
Z‎ ‎kamienia‎ ‎białego,‎ ‎w‎ ‎murze
Z‎ ‎obu‎ ‎stron‎ ‎rzędem‎ ‎ku‎ ‎górze;
Nade‎ ‎drzwiami‎ ‎Kupidynek
Rozmawia,‎ ‎Wenery‎ ‎synek:
Z‎ ‎metalu‎ ‎nie‎ ‎wielka‎ ‎sztuczka,
Bierze‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎strzałką‎ ‎do‎ ‎łuczka.
Korona‎ ‎wisi‎ ‎naśrodku,
Zacną‎ ‎robotą‎ ‎wpośrodku.
Obicia‎ ‎trudno‎ ‎powiedzieć,
Kto‎ ‎nie‎ ‎wie,‎ ‎trzeba‎ ‎mu‎ ‎wiedzieć,
Że‎ ‎ten‎ ‎pan‎ ‎jest‎ ‎tak‎ ‎przeważny,
Na‎ ‎ochędóstwa‎ ‎odważny;
Sroga‎ ‎rzecz‎ ‎tego‎ ‎w‎ ‎skarbnicy
Leży,‎ ‎mówią‎ ‎służebnicy.
Z‎ ‎tejże‎ ‎izby‎ ‎do‎ ‎piwnice
Są‎ ‎drzwi,‎ ‎jak‎ ‎do‎ ‎lodownice;
Z‎ ‎której‎ ‎wina‎ ‎hojno‎ ‎dają,
G-dy‎ ‎potrzeba,‎ ‎wszem‎ ‎dodają.
Przy‎ ‎niej‎ ‎tuż‎ ‎bywa‎ ‎tam‎ ‎służba
Od‎ ‎złota,‎ ‎srebra,‎ ‎mój‎ ‎drużba
Powiedział‎ ‎mi:‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎sztuki,
Cesarskich‎ ‎mistrzów‎ ‎nauki,
Które‎ ‎w‎ ‎alkierzu‎ ‎chowają
Naprzeciw‎ ‎podczas‎ ‎stawiają.
Oglądawszy‎ ‎stoły,‎ ‎ławy
Okrągłe,‎ ‎nakształt‎ ‎buławy,
Wyszedłem‎ ‎znowu‎ ‎do‎ ‎sieni,
A‎ ‎miałem‎ ‎piórko‎ ‎w‎ ‎kieszeni:
Gdzie‎ ‎spojźrzę,‎ ‎wszędzie‎ ‎z‎ ‎marmuru
Odrzwia,‎ ‎wprawione‎ ‎do‎ ‎muru;
Przy‎ ‎nicłi‎ ‎drzwi‎ ‎żelazne,‎ ‎buczne,
Mistrzowską‎ ‎robotą‎ ‎sztuczne.
Zboku‎ ‎jeszcze‎ ‎widzę‎ ‎weście
Przez‎ ‎podwórze,‎ ‎wolne‎ ‎przeście
Do‎ ‎dworu,‎ ‎który‎ ‎wygodnie
Panu‎ ‎zbudowany,‎ ‎godnie.
Masz‎ ‎tam‎ ‎i‎ ‎studnią‎ ‎przy‎ ‎murze
Dla‎ ‎wody,‎ ‎o‎ ‎jednej‎ ‎dziurze;
Zaś‎ ‎owdzie,‎ ‎po‎ ‎drugiej‎ ‎stronie,
Drzwi‎ ‎piwniczne‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎obronie:
Obok‎ ‎piechota‎ ‎wartuje,
Kto‎ ‎swawolny,‎ ‎nie‎ ‎żartuje.
Wyżej‎ ‎wpół‎ ‎laternia‎ ‎czysta,
Krata‎ ‎przy‎ ‎wschodzie‎ ‎zamczysta:
Prosiłem,‎ ‎chłopek‎ ‎ubogi,
Opisując‎ ‎różne‎ ‎drogi,
Ażeby‎ ‎mię‎ ‎tam‎ ‎wpuszczono:
Z‎ ‎chęcią‎ ‎mi‎ ‎wniść‎ ‎dopuszczono.
Prowadzą‎ ‎mię‎ ‎wschodem‎ ‎wzgórę;
Jakom‎ ‎tain‎ ‎przyszedł‎ ‎nagórę,
Do‎ ‎sale‎ ‎i‎ ‎stanę‎ ‎w‎ ‎kroku,
Blask‎ ‎oczom‎ ‎ujmuje‎ ‎wzroku.
Zdziwiłem‎ ‎się‎ ‎jej‎ ‎piękności:
Z‎ ‎górnych‎ ‎okien‎ ‎ma‎ ‎jasności.
Widzę‎ ‎komin,‎ ‎jak‎ ‎zwierciadło:
Kto‎ ‎wchodzi,‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎nim‎ ‎widziadło.
Glans‎ ‎od‎ ‎czarnego‎ ‎marmuru
Wydaje‎ ‎cienie‎ ‎od‎ ‎muru;
‎Nad‎ ‎niem‎ ‎jest‎ ‎Pańska‎ ‎osoba,
Na‎ ‎białym‎ ‎koniu‎ ‎ozdoba:
Król‎ ‎polski,‎ ‎Władysław‎ ‎Czwarty,
Ma‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎dostatek‎ ‎warty,
Siedm‎ ‎chorągwi‎ ‎z‎ ‎jednę‎ ‎stronę
Wystawili‎ ‎na‎ ‎obronę
Ossolińscy,‎ ‎z‎ ‎swej‎ ‎ochoty,
Kopijnika,‎ ‎nie‎ ‎piechoty.
Podczas‎ ‎wojen,‎ ‎różnych‎ ‎czasów,
Z‎ ‎kosztem‎ ‎zażyli‎ ‎niewczasów.
Z‎ ‎drugiej‎ ‎strony‎ ‎przeciw‎ ‎sobie
Rokoszanie‎ ‎z‎ ‎królem;‎ ‎obie
Już‎ ‎wojska‎ ‎uszykowali,
Potykać‎ ‎się‎ ‎zgotowali;
Ossoliński‎ ‎jeden‎ ‎skoczył,
Odważnie‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎wyboczył:
Szczęśliwie‎ ‎bitwę‎ ‎rozerwał,
Lub‎ ‎się‎ ‎sam‎ ‎w‎ ‎niebezpiecznośó‎ ‎wdał.
Tamże‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎familija,
Jak‎ ‎najpiękniejsza‎ ‎lilija;
‎Wkoło‎ ‎rzędem‎ ‎sztylowana,
Od‎ ‎Ammama‎ ‎zmalowana.
Znajdziesz‎ ‎tamże‎ ‎cudo‎ ‎wielkie
Ich‎ ‎zasług,‎ ‎przygody‎ ‎wszelkie:
Gdy‎ ‎jednego‎ ‎z‎ ‎konia‎ ‎zbito,
Na‎ ‎śmierć‎ ‎kopiją‎ ‎przebito;
Tego‎ ‎święta‎ ‎ratowała
Anna,‎ ‎w‎ ‎zdrowiu‎ ‎zachowała.
Insze‎ ‎różne‎ ‎Victoriae,
Sądy,‎ ‎sławne‎ ‎Historiae.
A‎ ‎wszystkie‎ ‎nakoło‎ ‎rzeczy
W‎ ‎ramach‎ ‎są,‎ ‎ad‎ ‎vivum,‎ ‎grzeczy.
Wyżej‎ ‎cesarzowie‎ ‎dawni
Rzymscy,‎ ‎dosyć‎ ‎starodawni,
Po‎ ‎stronach‎ ‎patrzają‎ ‎z‎ ‎mnru,
Wszyscy‎ ‎z‎ ‎białego‎ ‎marmuru;
Nie‎ ‎wiem,‎ ‎czemu‎ ‎nie‎ ‎zostały
W‎ ‎Niemczech,‎ ‎a‎ ‎tu‎ ‎się‎ ‎dostały.
Podwierzchem‎ ‎ta‎ ‎sala‎ ‎buczna,
A‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎jest‎ ‎robota‎ ‎sztuczna:
Obaczysz‎ ‎różne‎ ‎figury,
G-dy‎ ‎okiem‎ ‎rzucisz‎ ‎dogóry.
W‎ ‎kątach‎ ‎drzewa‎ ‎naturalne
Stoją‎ ‎z‎ ‎gipsu,‎ ‎generalne;
Zwierzęta‎ ‎z‎ ‎floryzowaniem,
Dobrych‎ ‎mistrzów‎ ‎rysowaniem;
O‎ ‎tym‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎na‎ ‎duszę,
Wypisać,‎ ‎co‎ ‎tam‎ ‎jest,‎ ‎muszę.
Stoi‎ ‎konterfetowana
Panienka,‎ ‎pięknie‎ ‎ubrana:
Którą‎ ‎Ossoliński‎ ‎bacznie
Biskup‎ ‎koronuje‎ ‎znacznie.
Dalej‎ ‎książęta‎ ‎zgadzają,
Dostatkami‎ ‎wygadzają
Na‎ ‎żądanie‎ ‎srebrem,‎ ‎złotem:
Obacz,‎ ‎przyznasz‎ ‎mi‎ ‎to‎ ‎potem.
Spuszczę‎ ‎nadół‎ ‎trochę‎ ‎oczy,
Przedemną‎ ‎się‎ ‎jasność‎ ‎toczy
Od‎ ‎obicia‎ ‎wesołego,
Wszędzie‎ ‎po‎ ‎ścianach‎ ‎miłego.
Tam‎ ‎są‎ ‎drzwi‎ ‎naprzeciw‎ ‎sobie,
Dalej‎ ‎trochę‎ ‎drugie‎ ‎obie;
Wszystkie‎ ‎z‎ ‎czarnego‎ ‎marmuru,
Przystosowane‎ ‎do‎ ‎muru,
A‎ ‎przy‎ ‎każdych‎ ‎portyjera
Z‎ ‎herbami,‎ ‎u‎ ‎kąwaliera;
Przed‎ ‎niemi‎ ‎płotek‎ ‎jedwabny
I‎ ‎z‎ ‎furteczką‎ ‎w‎ ‎się‎ ‎powabny:
Ten,‎ ‎gdy‎ ‎potrzeba,‎ ‎składają
I‎ ‎do‎ ‎woza‎ ‎układają.
Posadzka,‎ ‎wiem,‎ ‎i‎ ‎ta‎ ‎droga;
Wyszło‎ ‎jej‎ ‎w‎ ‎tę‎ ‎sal‎ ‎moc‎ ‎sroga,
Którą‎ ‎wypolerowano,
W‎ ‎ordynku‎ ‎ukształtowano,
Ze‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎przejźrzysz,‎ ‎Polaku!
Nie‎ ‎krzesz‎ ‎butami,‎ ‎dworaku!
Do‎ ‎pokojów‎ ‎mię‎ ‎wprowadzą,
Tam,‎ ‎gdzie‎ ‎sam‎ ‎pan,‎ ‎wolność‎ ‎dadzą;
Idę,‎ ‎aż‎ ‎tam‎ ‎subtelniejsze
Obicia,‎ ‎sztuki‎ ‎dzielniejsze:
Łóżko‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎scudzoziemska,
Nie‎ ‎tak‎ ‎ponaszemu,‎ ‎zziemska.
Przy‎ ‎nim‎ ‎na‎ ‎stołach,‎ ‎błyszczących
Od‎ ‎złota,‎ ‎srebr,‎ ‎a‎ ‎łyszczących,
Stoją‎ ‎zegarki‎ ‎ozdobne,
‎Szkatuły‎ ‎pańskie‎ ‎nadobne.
Piec‎ ‎może‎ ‎baszteczką‎ ‎nazwać,
Przy‎ ‎kominie,‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎wezwać
Tych,‎ ‎co‎ ‎wilków‎ ‎nie‎ ‎widzieli,
Żeby‎ ‎drugim‎ ‎powiedzieli,
Jakie‎ ‎sztuki‎ ‎odlewane
Przy‎ ‎ogniu,‎ ‎polerowane.
Drzeweczka‎ ‎bukowe‎ ‎na‎ ‎nich
Palą‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎popiół;‎ ‎na‎ ‎nich
Mozaikę‎ ‎obaczyłem,
Z‎ ‎różnych‎ ‎kamyszczków,‎ ‎zoczyłem
Obraz‎ ‎sztucznie‎ ‎wysadzony,
Z‎ ‎rozmaitych‎ ‎farb‎ ‎złożony.
Ten‎ ‎stoi‎ ‎za‎ ‎cudowisko,
W‎ ‎robocie‎ ‎sadzony‎ ‎rzeźko.
Wnidę‎ ‎w‎ ‎alkierz,‎ ‎tam‎ ‎są‎ ‎sztuki,
Cudownych‎ ‎kunsztów‎ ‎nauki;
Przy‎ ‎oknach‎ ‎z‎ ‎skały‎ ‎zrobiono
Naturalnie,‎ ‎ozdobiono:
Konie,‎ ‎ptaki‎ ‎różne,‎ ‎chłopy
Wyrażone‎ ‎są‎ ‎od‎ ‎stopy,
Jako‎ ‎człowiek,‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎głowy,‎ ‎
Odprawują‎ ‎swoje‎ ‎łowy;
Te‎ ‎są‎ ‎rzeczy‎ ‎odlewane
Z‎ ‎metalu,‎ ‎polerowane.
W‎ ‎tymże‎ ‎lodowata‎ ‎oknie
Sztuka,‎ ‎od‎ ‎wody‎ ‎nie‎ ‎zmoknie;
Zda‎ ‎się‎ ‎być‎ ‎cukrem‎ ‎prawdziwem,
A‎ ‎ona‎ ‎subtelnym‎ ‎dziwem:
Szafę‎ ‎srebrem‎ ‎opasano,
Literami‎ ‎wypisano
Złotemi,‎ ‎w‎ ‎każdej‎ ‎szufladzie,
Dostatecznie,‎ ‎co‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎ladzie.
Znajdziesz‎ ‎tam‎ ‎różne‎ ‎nacyje,
Cudzoziemskie‎ ‎prowineyje,
W‎ ‎których‎ ‎listy‎ ‎są‎ ‎osobne,
Dla‎ ‎wynalazku‎ ‎sposobne.
Tamże‎ ‎wagi,‎ ‎te‎ ‎poniosą
Pana‎ ‎wzgórę,‎ ‎gdy‎ ‎chce,‎ ‎wzniosą.
Stół‎ ‎z‎ ‎marmuru,‎ ‎na‎ ‎niem‎ ‎rzeczy
Rozmaite,‎ ‎szumne,‎ ‎grzeczy:
Takie‎ ‎sztuki‎ ‎nie‎ ‎bywały,
Rzadko‎ ‎w‎ ‎Polszczę‎ ‎przebywały.
Z‎ ‎drugą‎ ‎stronę‎ ‎u‎ ‎jejmości,
Muszę‎ ‎powiedzieć‎ ‎waszmości,

Com‎ ‎widział:‎ ‎pokoje‎ ‎takie,
Właśnie‎ ‎jakoby‎ ‎jednakie.
Alkierz—ten‎ ‎jest‎ ‎przemieniony,
Bo‎ ‎w‎ ‎kaplicę‎ ‎odmieniony:
Tam‎ ‎msze‎ ‎święte‎ ‎odprawują,
Panu‎ ‎Bogu‎ ‎się‎ ‎sprawują.
Na‎ ‎ołtarzu‎ ‎kości‎ ‎świętych,
Z‎ ‎Rzymu‎ ‎w‎ ‎podarunku‎ ‎wziętych
Od‎ ‎Ojca‎ ‎Świętego,‎ ‎w‎ ‎szklanych
Naczyniach;‎ ‎za‎ ‎niemi‎ ‎lanych
Statuj‎ ‎ze‎ ‎srebra‎ ‎skrzyneczka
Stoi,‎ ‎na‎ ‎kształt‎ ‎pultyneczka,
(W‎ ‎niej‎ ‎kości‎ ‎leżą‎ ‎świętego,
Z‎ ‎dalekich‎ ‎krajów‎ ‎wziętego)
Łańcuchami‎ ‎przepasana
Złotemi,‎ ‎wpół‎ ‎opasana.
Sam‎ ‎obraz‎ ‎w‎ ‎tymże‎ ‎ołtarzu,
Zadziwiłbyś‎ ‎się,‎ ‎malarzu!
Tam‎ ‎pokazał‎ ‎swą‎ ‎naukę,
Mistrzowską‎ ‎pokazał‎ ‎sztukę.
Insze‎ ‎różne‎ ‎obrazeczki,
Z‎ ‎wosku‎ ‎dziwne‎ ‎wyrazeczki:
Jedne‎ ‎stoją,‎ ‎drugie‎ ‎leżą,
Jak‎ ‎żywe,‎ ‎ledwie‎ ‎nie‎ ‎bieżą;
Przy‎ ‎nich‎ ‎szkatuła‎ ‎na‎ ‎stole:
Wbok‎ ‎drzwi,‎ ‎kto‎ ‎chce‎ ‎być‎ ‎nadole.
Także‎ ‎dogóry‎ ‎chodzenie
Masz‎ ‎tam,‎ ‎gdy‎ ‎chcesz,‎ ‎odchodzenie.
Spojźrzę‎ ‎z‎ ‎okna‎ ‎w‎ ‎ogródeczek,
A‎ ‎przy‎ ‎nim‎ ‎z‎ ‎muru‎ ‎płoteczek
Od‎ ‎podwórza‎ ‎jest‎ ‎miluchny,
Wzwyż,‎ ‎a‎ ‎nie‎ ‎zbytnie‎ ‎wieluchny;
Za‎ ‎nim‎ ‎drzewka‎ ‎dość‎ ‎na‎ ‎piasku,
Z‎ ‎niedawnego‎ ‎wynalazku;
Tam‎ ‎są‎ ‎ziółka,‎ ‎różne‎ ‎kwiatki:
Przedtym‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎było.‎ ‎Dziatki!
Lecie‎ ‎tu‎ ‎obaczyć‎ ‎trzeba,
Qdy‎ ‎Pan‎ ‎spuści‎ ‎ciepło‎ ‎z‎ ‎nieba,‎ ‎—
Osobliwie‎ ‎te‎ ‎figury,
Które‎ ‎mają‎ ‎stać‎ ‎dogóry.
‎Idę‎ ‎znowu‎ ‎nazad‎ ‎potem
Z‎ ‎niemałym‎ ‎swoim‎ ‎kłopotem,
Rozumiejąc,‎ ‎że‎ ‎przypłacę,
Drogo‎ ‎ten‎ ‎widok‎ ‎zapłacę.
Wolno‎ ‎mię‎ ‎wyprowadzono,
Bynamuiej‎ ‎za‎ ‎złe‎ ‎nie‎ ‎miano.
Wbok‎ ‎widzę‎ ‎budynek‎ ‎długi,
Na‎ ‎wszelakie‎ ‎pańskie‎ ‎sługi;
Przy‎ ‎niem‎ ‎kuchnia,‎ ‎w‎ ‎której‎ ‎pieką,
Warzą,‎ ‎siekaczami‎ ‎sieką.
Jedni‎ ‎tu‎ ‎pasztety‎ ‎robią,
A‎ ‎drudzy‎ ‎tam‎ ‎w‎ ‎torty‎ ‎drobią
Rozmaite‎ ‎materyje,
W‎ ‎potrawy‎ ‎galanteryje.
Z‎ ‎drugą‎ ‎stronę,‎ ‎w‎ ‎samym‎ ‎płocie
Stajnia;‎ ‎myślę:‎ ‎cóż‎ ‎po‎ ‎złocie,
Kiedy‎ ‎takie‎ ‎konie‎ ‎buczne,
W‎ ‎kawalerskiej‎ ‎szkole‎ ‎sztuczne,
Na‎ ‎staniu‎ ‎chowają‎ ‎drogie?
Rozchody‎ ‎u‎ ‎panów‎ ‎srogie!
Brama‎ ‎przy‎ ‎niej‎ ‎z‎ ‎drugą‎ ‎stronę
Ma‎ ‎budynek‎ ‎za‎ ‎obronę.
Zacny‎ ‎pan,‎ ‎zna‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rzeczy;
Gdzie‎ ‎spojźrzysz,‎ ‎porządnie,‎ ‎grzeczy,
Wszytko‎ ‎popańsku‎ ‎buduje,
Familijej‎ ‎naśladuje
Starożytnej:‎ ‎tak‎ ‎w‎ ‎mądrości,
W‎ ‎cnotach,‎ ‎urzędach,‎ ‎w‎ ‎godności.
W‎ ‎poselstwach‎ ‎był‎ ‎krasomówcą,
Różnych‎ ‎języków‎ ‎wymówcą.
Wszystko‎ ‎mu‎ ‎dał‎ ‎Pan‎ ‎Bóg‎ ‎z‎ ‎nieba,
Oo‎ ‎mu‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎świecie‎ ‎trzeba.
W‎ ‎tymże‎ ‎pałacu‎ ‎jest‎ ‎furta,
Przez‎ ‎którą‎ ‎mi‎ ‎wybiegł‎ ‎kurta:
A‎ ‎ja‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎prędko‎ ‎idę,
Znowu‎ ‎w‎ ‎tęż‎ ‎ulicę‎ ‎wnidę.