Pałac Jaśnie Wielmożnego J. M. P. Adama Kazanowskiego
Marszałka Nadwornego Koronnego.
Tuż o ścianę wielmożnego
Pałac marszałka możnego:
Gdyby zmartwychwstał Bobola.
Zawołałby zwłoska: ola!
Podkomorzy urzędniku
Przeszły, miły namiestniku!
Pewnieś tu zamek założył,
Boś koszt wielki na to łożył.
Nie dziwuję: według świata
Wymyślają młodsi w lata
Wszytko kształtnie, alla modo,
Scudzoziemska piu commodo.
W rogach wieże, szumne dachy
Są na nich z miedzianej blachy;
Gałki w złoto, powietrzniki
Z herbami, pańskie wierzchniki,
A między nimi altana,
Z obudwu stron przeplatana
Naczyniem, w których kwitnący
Rozmaryn piękny, pachniący.
Tamże stoją wielkie gałki
Przy kolumnach, w wierzchu pałki;
Poręcza, przy nich balasy.
Stamtąd pola, Wisłę, lasy
Widzieć, łąki w zieloności,
Wody, w równinie piękności,
Szkuty, ze zbożem płynące,
Nadół, wzgórę żeglujące;
Ledwie że nie na pół świata
Mazowieckiego powiata
Z tej altany widzieć możesz,
Gdzie oczyma dojrzeć zmożesz.
Masz tam wbok cekauz potężny,
Na wszelką armatę mężny;
W tym muszkiety, świetne zbroje,
Namioty, tureckie stroje,
Kopi je, dzidy porządkiem
Te ściany okryły, rządkiem;
Działka polne, hakownice,
Knoty, zbolm śmigownice,
Rydle, motyki i skóra
Lwice zdechłej: już nie wskóra!
Bo tam na pamiątkę leży
W cekauzie: nadół nie zbieży!
Widzę kuchenkę i wszedłem,
Na drugą stronę przeszedłem;
Otworzą mi kuchareczki,
A w rękach warzącheweczki;
Tamże ogień i garnuszki,
Rożny, zwierzyna, dzbanuszki,
Dość naczynia w miejscu małym,
Wysoko, z kosztem niemałym;
Zboku śpiżarnia: tam wnoszą
Panny, drugie wschodkiem znoszą
Na półmiseczkach potrawy
Pod nakryciem, wszelkie strawy:
Ich to pociecha przebiegać
Wzgórę, nadół wschodkiem biegać.
Trochę nazad powróciłem,
W pokoje się obróciłem,
Które w piętrze wtórym niżej
Leżą, a panieńskie wyżej.
Widzę naturalne rzeczy,
Nie malowane, a grzeczy.
Też panieneczki Jej Mości
Tam mieszkają w uczciwości.
Od nich idąc ku wschodowi,
Patrzę, nie ku zachodowi,
Obaczyłem galeryją
I wszelką galanteryą.
Dosyć długa w obu stronach.
Obrazów pełno po stronach;
Nad stołem nagie osoby,
Zmalowane dla ozdoby.
Nuż królewski obraz jaśnie
Z Królową, na czoło właśnie,
Ad vivum wymalowany,
Zacnie konterfetowany.
Inszych więcej ujrzysz w stronach,
Przy najaśnieyszych patronach.
W pojśrzodku sfery na stole
Z planetami, w swoim kole;
Statua przy nich kamienna,
Jak żywa, w kunszt nieodmienna;
Wpół trzy damy, jedna z miotłą
Znaczy tę izbę umiotłą.
Wiele tego, są zwijane
Kunszty, nieporozbijane.
Na stole ich podostatku
Leży: wypisać dostatku
Trudno; wielka praca na mię;
Com pisał, prawdziwe znamię!
Obacz sobie, masz, jak w lesie;
Ustałem, pióro nie zniesie.
Spuszczę się potrosze nadół,
Rozumiałem w jaki padół;
Aż tu sień i altaneczka,
W oknie drzwi ma, kochaneczka:
Choć nie wielka z kolumnami,
Nigdy nie była przed nami.
Poręcza w’kamień złożono
I posadzką ułożono;
Na Wisłę prospekt ucieszny,
W letni czas oczom pocieszny,
Patrząc na różne ogrody,
Różnych drzew piękne urody.
Sam stołowa izba czoło
Między wszytkiemi nakoło:
Ma dwoiste okna wszędzie,
Godna chwały, kto w niej będzie.
Korona wisi w pojśrzodku,
Buczny lichtarz w samym śrzodku,
W którym zegar pokazuje
Czas i godziny skazuje.
Ganek, na tymże grawają
Muzycy, drudzy śpiewają.
Ze wschodu chodzą do niego,
Do izby nie znidziesz z niego;
W tej są obicia zrobione,
Aposta gdzieś urobione,
Tak cudowne, trzeba wiedzieć,
O nich trudno wypowiedzieć;
Wesoła rzecz, szczerozłote,
Daleko jeżdżono po te;
Właśnie na ściany przypadły,
Jak przymalował, usiadły,
Od mistrza, które wymierzył,
Wprzód, nim począł robić, zmierzył;
Sztuki malarskiej dokazał!
Ale ten, kto mu to kazał,
Jeszcze większej: bo tam znajdziesz
Grzeczy Polaków wynajdziesz,
Którzy Panu wysługują,
Z uczciwością posługują
Do stołu. Znać nie nowina
W tej izbie jeść i pić wina;
Wiele razów częstowano
Królestwo Ich Mość miewano!
Nuż i moskiewscy posłowie,
Traktując zgodne przysłowie,
Byli tam bankietowani
I złotem udarowani;
Cesarza chrześcijańskiego,
Także króla hiszpańskiego
Posłowie, turecki wielki,
Francuz, perski, goniec wszelki
Zażywali hojnie chleba
W tym miejscu, wiedzieć potrzeba.
Senatorów nie wspominam:
Cudzoziemców przypominam
In summa. Laternia własna
Ta izba z obiciem, jasna!
Pódźmy do stołków skórzanych,
Pięknie pod sznur wymierzanych,
Które się od złota świecą
W wieczór, nim świece rozświecą.
Na tych herby złote: Pańskie,
Marszałkowskie i ziemiańskie.
W każdym oknie przy nizkości
Są tam liandszawki, w nizkości;
Na skórach złoto pod miarę,
Kto ją widział, da mi wiarę.
Piec nadobny, za nim sztuka:
Z piwnice (dziwna nauka!)
Przez okno wina nieznacznie
Prowadzą wzgórę dziwacznie.
Subtelny kunszt dokazuje,
Pan piwniczny rozkazuje.
W kącie służba i drzwi do niej,
Muszę wam co pisać o niej.
Bareła w garniec trzydzieści,
Może być i we czterdzieści,
Szczerosrebrna, pod nią koła;
Toczą z niej wino wpół stoła;
Bachus siedzi na niej w wieńcu,
Czara w ręce przy młodzieńcu:
Kto chce spełnić, wyszrubuje,
Znowu w to miejsce wszrubuje.
Insze bareły pomniejsze,
W połowę są od tej mniejsze.
Fontana wpół izby stawa,
Ta gościom wina dodawa;
Szczerosrebrna, w niej jest sztuka,
Wielka mistrzowska nauka,
Cudowna rzecz: wzwyż na górę
Kilka łokci, zdołu wzgórę
Wyrzuca wino do gęby:
Kto ochotny, otwórz zęby!
Przytym są różne nalewki,
Miednice, sztuczne konewki.
Jednak tu nie wszystkie rzeczy:
W skarbnicy, tam srebro grzeczy;
W dolnym sklepie wiele znajdziesz:
Niżej spisane wy najdziesz.
Tu, od miasta z drugą stronę,
Według miejsca ma obronę:
Wzwód, rowy obmurowane,
Głębokie i brukowane:
Przez te nadół woda spada,
Aż do samej Wisły wpada.
Nad niemi są okiennice
Żelazne do sklepownice.
Dalej okna malowane,
Podobieństwem stalowane;
Zdaleka się być szkłem zdadzą,
Ale się potłuc nie dadzą.
Bramę zmurowano walnie,
W niej piechota i kowalnie.
Z wozowniej patrzają dyszle,
Rychło pan koniuszy przyśle,
Żeby zakładano konie;
Skoczyli woźnice po nie:
Prowadzą bystre dzianety
Na poboczech, do karety.
Kawalkator z brodą grecki
Jedzie, pod nim koń turecki;
Za nim szumne bucefały,
Dzielne konie do pochwały,
Pod prześcieradłami, w derach
Perskich, bogatych kołderach,
Wiodą masztalerze grzeczy,
One kształtne piękne rzeczy:
Dla tych stajnia w Pańskim dworze
Pod wałem, wielkie podwórze:
Bo tu w ziemi nieskończone.
Chcesz wiedzieć, jak dokończone
Będą: na wierzchu mieszkania,
Niedługo, bez omieszkania,
Takąż wyniosłością mury
Jak naprzeciwko, dogóry.
Za temiż łaźnia sklepista,
Przy niej dwie izbie, zamczysta;
Pieca w niej niemasz, przez parę
Czyni ogień jakąś wzwarę,
Ody poleją rozpalony
Wodą, kamień zapalony,
Wtenczas bije ciepło wielkie,
Na osoby Pańskie wszelkie:
Które, kiedy chcą, to wpuszczą,
Gdy go nie chcą, drzwi zapuszczą.
To wszytko za murem leży,
W kominie; skąd ogień bieży,
Nie wiem; prędko się napali,
Dość gorąca, gdy zapali.
Tam z kuraszków wodę toczą
Zimną, ciepłą przez kunszt tłoczą.
Zboku wanny są miedziane,
Ławy biało przyodziane;
Pod któremi, jak laleczki,
Są tokarskie balaseczki.
Przeciw izba ogrodnicza,
Pańska biegłość budownicza;
Wymyślił na zimę grzeczy,
Tam sałaty, wszelkie rzeczy;
Wboku brama, dla wyjazdu
Ku Wiśle, nazad przyjazdu.
Przeciwko leżą niedźwiadki
Młode, gdzieś zebrano dziatki;
A stary powyżej w budzie,
Od brytanów szczwany budzie:
Którzy na łańcuchach blizko
Mają swoje legowisko.
Przy nich zamknienie pomniejsze,
A naprzeciwko sporniejsze.
Widzę w rogu kuchnią sztuczną,
Z drugę stronę salę buczną;
Wszedłem nagórę po wschodzie,
Powiedzą mi już przy wschodzie,
Ze w tej sali chłodzą, mury
Lecie, sklepienie odgóry:
Dość wesoła, pięknie leży,
Schodzą się, jakby dwie wieży:
Z tejże w jednym oknie wyście
Na altanę, znowu przyście,
Która takiej szerokości,
Prze wszytek plac jest w długości;
Posadzka zwierzchu nakryta,
Przez dachu, w niebo odkryta.
A w sali, nie powiedziałem,
Sobola żywcem widziałem.
Obicie skórzane buczne
Tam jest, w malowanie sztuczne.
Komin, ganeczek poniżej,
Drzwi sadzone w sztukę niżej.
W sieni wschód robotą dziwną
Obaczę, sztukę przedziwną:
Ślimak w naturze piękniejszy
Nie może być, foremniejszy;
Nuż odrzwia pyszne z marmuru,
Jak przymalował do muru;
Nad niemi Pańska osoba,
Własna królewska ozdoba.
Niżej złotem napisano,
Dobrodziejstwo wypisano.
Tuż piechota, bardyszami
Straszni, a z kordelasami
Stoją; a ja myślę: to co?
Patrzą, kto wszedł i skąd, poco?
Muszkiety wiszą na ścienie,
Wydają od siebie cienie.
Idę dalej, aż przepyszne
Obrazy, obicia pyszne.
W pierwszym pokoju zwierzyna,
Wszelkie sałaty, jarzyna,
Naturalnie zmalowane,
Od mistrza wypędzlowane.
Dalej są okręty morskie,
Szkuty kunsztowne zamorskie,
Pozytywy, klawicymbał,
Znajdziesz lutnią, skrzypki, cymbał,
Wijola z harfą dwoista,
Zwierzchu i wśrzód, wbok troista,
Z strunami barzo wdzięcznemi,
I z melodyjmi smacznymi:
Na tych grawają muzycy
Pańscy, choć są urzędnicy.
Tamże nagórę chodzenie
W zamknieniu, nadół schodzenie.
Portyjery coś uchylę,
Wszedłem w pokój, głowę schylę:
Pana samego zastałem!
Na chwileczkę pozostałem,
Żebym się rzeczom przypatrzył,
Cudownych kunsztów napatrzył;
Obaczę kotka morskiego
W łańcuszku, jest coś dwornego;
I papuga biała skrzeczy,
Obraca się w kole, wrzeczy
Jakby upaść na dół miała,
Wieszając się, bo umiała.
Ptaszęta w klatkach śpiewają,
Państwo uciechę z nich mają,
Krzyczą głosami różnemi,
W pokoju są nie próżnymi.
Na obrazach wszelkie wina,
Rożne owoce, nowina;
Obicia zacne; w kominie
Ogień się w nim nie przeminie.
Posadzka, listy na stole
Marmurowym leżą w kole.
Dalej wnidę w pokój ciemny,
W którym Pan sypia nieziemny,
Widzę przy boku kaplicę,
Wzwyż malowaną tablicę;
Wpojśrzód krata przeźroczysta
W ołtarzu jest, pozłocista:
Przez którą widzieć kapłana
Przy Mszej świętej, lub zasłana
Jest z pokoju od Jej Mości;
To wypisuję waszmości,
Ze i okienko naboku
Dla panien, nie dla otroku.
Tej spoinie wszyscy słuchają,
W modłach gąbkami ruchają.
W tymże pokoju nad stołem,
Patrzę i tam i sam kołem,
Obaczyłem wzwyż Adama
W rajskich szatach; Ewa dama
Jabłuszko mu z ręki daje,
Smakując, chętnie oddaje.
Łoże Pańskie przy obiciu,
Obrazów zacnych w przybiciu.
Komin, z marmuru pawiment
I marszałkowski regiment;
Ława sztuczna, w której siedzą
Różni, a o tym nie wiedzą,
Przez koła w łóżko składana,
Gdy potrzeba, rozkładana.
Pod wierzchem tam rozdawają
Urzędy wielkie, dawają.
Mnie się tych [tam] nie dostało,
Wszytko w pokoju zostało.
Sąto malowane rzeczy,
Od zacnego mistrza grzeczy.
Jużem dalej nie chciał wchodzić,
Począłem się z myślą wodzić:
Bo nie wolno, aż przydadzą,
Z pokojowych kogo dadzą;
Przydano mi wnet młodzieńca,
Wiem, że godzien jeszcze wieńca;
Wprowadził mię, gdzie przy stole
Są kolumny w wierzchnim kole;
Aniołowie dwaj trzymają
Białe świece, w rękach mają;
A źwierciadło miedzy niemi,
Perspektywa tuż za niemi
Czyni tak wszytko wyraźnie,
Ludzkim oczom nieuraźnie.
W bokach starców zacne sztuki.
Według malarskiej nauki.
Obicia już subtelniejsze,
I posadzki kunsztowniejsze:
Jedna z nich tak usadzona,
Jak źwierciadło, wygładzona.
Krzesła, i te wspomnieć muszę;
Powiem prawdę, dobrze tuszę:
Strudna znaleźć foremniejszych,
Od wymysłów i kształtniejszych.
Pod wierzchem klucze podają
Złote, przez tryjumf oddają.
Dalej zacna libraryja,
Osobna galanteryja,
W której księgi cudzoziemskie,
Różnych języków i ziemskie.
Znajdziesz na stole jandziary,
Noże z turkusami, czary
Złote i krzyształy różne:
Tych pełne szafy, nie próżne.
Widzę pokoje zawarte,
Gdzie biała płeć, nie otwarte:
Jednak mię do nich wpuszczono,
Żebym widział, dopuszczono.
Są tam skrzynki z przedziwnego
Kamienia, w oczach dziwnego:
Mówią, że z gadziny morskich
Żółwiów, nie naszych, zamorskich.
Obrazy przeciwko sobie,
Jakby mówiły ku tobie;
W jednym oko zaprószone
Widzę u starca, zmrużone,
Z którego mu dobywają,
Z pilnością się zdobywają,
Jakoby mu pomóc mogli,
Oko uzdrowić pomogli.
Tam obicia i krosienka
Zastałem, przy nich panienka
Z jedwabnych cieniów rzecz plecie
W złoto, haftem, zimie, lecie:
Zdziwiła się mnie, chłopkowi,
Żem tam wszedł, jak parobkowi;
Z chęcią otworzy, pokaże
Pokój, wniść mi weń rozkaże.
Rozświeciły złotogłowy
Po ścianach: gdzie Pańskie głowy
Mają łoże z materyjej
Bogatej, galanteryjej:
Piękne zwierciadło sadzone
W srebro, nad stołem, zgładzone;
Drugie złotem haftowane,
Wbok nakoło kształtowane.
Zegar, co minuta, rzuca
Gałki, chłopek wzad wyrzuca.
Obrazy z hebanu w ramach;
Trudno znaleźć w zacnych domach
Posadzkę, z marmuru stolik,
Pod nim dwojaki podstolik;
Pełno rzeczy leży na tym.
Wyszedłem z pokoju zatym
Do drugiego: aż zielony
Złotogłów, a nie czerwony;
Piranki łoże odkryły
Z frandzlami, wkoło nakryły,
Bardzo świetne. A któż powie
Wszytko, co tam jest, wypowie?
Obaczysz obraz prawdziwy
Matki Jej Mości; to dziwy,
Jak na żywą, patrzaj sobie,
Złączywszy ich spoinie obie:
Jedno, że obraz nie mówi,
W tym różność, a nie przemówi.
Wynidę z pokoju drzwiami,
W drugim widzę nade drzwiami
Konterfet już sędziwego
Ojca Jej Mości siwego.
Wszędzie pięknie, jako w raju,
Tak i w tym pokoju z kraju.
W tych kominy, kształtne mury
Okryły wkoło marmury.
Galanteryje na stołach,
Złotem nabijane w dołach.
Posadzki z pięknych kamieni,
Aże się wzrok oczom mieni;
Dziwne sztuki, jak pieseczki,
Skakały na nich ptaszeczki
Różnej farby, piękne, morskie,
Cudowne kruki zamorskie,
Synogarlice pieszczone;
Mnie tak były obwieszczone,
Ze się w pokoju mnożyły,
Gruchając, w miłości żyły;
Którym jeść i pić dawano,
A sługę do nich chowano.
To skończywszy, nadół idę,
Potym do skarbnicy wnidę;
W pierwszym sklepie, minąwszy drzwi,
Nakoło wisi po odrzwi
Pełno strzelby: są ptasznice,
Janczarki i śrutownice;
Karabiny, z muszkietami,
Włoskimi pistoletami.
Są tam, z których możesz strzelić,
Wiatrem i kulą postrzelić;
Jedne złotem nabijane,
Drugie srebrem wybijane.
Po stołach perskie złożone
Kobierce i ułożone;
Na drugich obicia pełno,
Wszędzie dostatkiem zupełno,
Leżą do pokojów wszelkich,
Tak do mniejszych, jak do wielkich.
Multanów dość nieoprawnych,
Jeszcze do pochew niewprawnych,
Dla piechoty zgotowane,
Muszą być wygotowane.
W dalszy mię sklep zaprowadzą,
W sarnę skarbnicę wprowadzą:
Tam niemasz żadnej odmiany,
Wiszą rzeczy na przemiany,
Turkusami oprawione,
W pozłotę pięknie wprawione.
Za niemi po drugiej stronie
Wszytko pałasze, po stronie
Szable złote z koncerzami
Kładę; między pancerzami
Strudna tak bogatych znaleźć
Siodeł, oprawnych wynaleźć;
Czapragi nieszacowane,
Szczerozłote, szmelcowane.
Leżą sobolowe szuby:
Zjeździ Niemce i Kaszuby,
Nie znajdziesz od złotogłowu
Takiego nigdziej połowu,
Jako tam jest srebra wiele,
Pod stołami, mówię śmiele:
Widziałem miednice wielkie
Z nalewkami, konwie wszelkie;
Te są w puzdrach, a na stole,
I tam i sam leżą wkole;
Rozmaitych starych dziadów
Sztuki znajdziesz i pradziadów.
Patrzę wbok, trochę nagórę,
Obaczę wężową skórę,
Jakby ją kto abrysował,
Abo umyślnie rysował:
Przy niej żółw, jak karaczyna,
Nie bojałby się Turczyna;
Z Indyjej to przyniesiono,
Do skarbnice zaniesiono;
Niedaleko wbok łóżeczka
Wiszą, miasto obrazeczka.
Sklep naprzeciwko w tęż miarę,
Kto wie o nim, dawa wiarę;
Od Wisły na drugą stronę
Ogród ma swoję obronę,
Stoi w murach przeplatanych,
Ziemią równo wysypanych;
Baszty w bokach dla siedzenia
I czasem też dla jedzenia,
Dość wesołe, okna wielkie,
Z nich widzieć piękności wszelkie.
Wkoło mury, a w tych różne,
Spacia są jeszcze próżne:
Mają w nich być cudzoziemskie
Różne drzeweczki*), nie ziemskie.
Wpojśrzód sala z kratą dolna,
Do patrzenia w ogród wolna;
Bel vecler go nazwać muszę
Porzymsku i dobrze tuszę
Gdy skończony właśnie będzie,
Jako Pan chce sławy wszędzie.
Nazad myślę ku domowi;
Mnie, prostemu Adamowi,
Zastąpiono, bym obaczył,
Ziemnych sklepów nie przebaczył:
Wnidę do pierwszej piwnice,
Rozumiałem do winnice:
Pełno stoi beczek wina,
Lub to w Polszczę nie nowina!
Do drugiej mię zaprowadzą;
W trzeciej mi kosztować dadzą:
Dobre, słodkie i łagodne,
Korzenne, pochwały godne.
Zagrzałem ja sobie głowy
I podpiłem do połowy:
Nie chciałem już dalej chodzić,
Przy świecy mię chciano wodzić
Do piwnic dalszych, gdzie piwa,
Różne, dobre wino, viva!
Wyszedłem na górę wschodem,
Tymże, jakom wszedł, przychodem,
Obaczę w sklepie wedla niej,
Malarze malują przy niej
Sztuki zacne, Olandrowie,
Nie Polacy, bo pludrowie.
Drugie miejsce pokazują,
Żebym wstąpił, rozkazują.
Wszedłem, obaczę dostatki,
Stołowe od srebra statki.
Przeciw w sklepie białożory
Mają swe wielkie dozory,
Których jest, widzę, niemało
Wszytko ćwików: braku mało.
Psięta legawe na łóżku
Leżą, ptasznice przy łóżku;
Siatki myślistwa wszelkiego
Tam są. u Pana wielkiego:
Nic to przynieść na jeden dzień
Kuropatw, nie mówię w tydzień,
Kilka stad; na drągach wiszą,
W spiżarni ej, słyszałem, dyszą.
Jan Nadworski to sprawuje,
Z pilnością ptaki wprawuje:
Ma w tym eksperyjencyją,
Znać i wielką prudencyją.
Poszedłem ja do sklepu w kąt,
Widząc, że nie daleko stąd,
Wtym przegroda, drzwi dwoiste,
Sprzodku jakby rozdwoiste.
Łóżko, obrazki, stoliczek;
Widzę, grzeczy pacholiczek:
Pofrancusku pięknie chodzi,
Do Pańskich się posług zgodzi.
Zopyta: czego mi trzeba?
Kazał dać po bułce chleba
Chłopiętom, kieliszek wina,
Nie znając mię: to nowina!
I śpiżarnią mi pokazał,
Zaraz otworzyć rozkazał;
Leżą tam marmury grzeczy,
Rozmaite wszelkie rzeczy;
Kuropatw, co ów powiedział,
Prawda; znać, że o nich wiedział:
Grzędami tego połowu,
Od tych białozorów łowu!
Wyszedłem, aż poimańcy,
Tatarowie-bisurmańcy,
Mają piwnicę osobną,
Jako dla więźniów sposobną;
AVpośród studnia żywej wody
Ma dostatek dla wygody.