Pałac Króla Jego Mości, Pana mego Miłościwego, z ogrodami, z stajniami, na Krakowskim Przedmieściu
Bieżę dalej, widzę stajnie
Królewskie, o tym nie tajnie;
Pałac Pański tuż za niemi,
Mało go widzieć przed niemi.
Wnidę w bramę, aż piechota,
Brant żołdacy, nie lichota!
Osiński im rozkazuje:
„To czyńcie!u—i pokazuje:
Oni muszkiety złożyli,
Na ziemię je położyli,
Chorąży im znak zostawił,
A przy nim swego postawił.
Obaczę kuchnią na oko;
Dosyć placu i szeroko:
Między niemi wieża wodna,
Przedtym była to rzecz godna
I do kuchen wygadzała,
Z ogrodem się też zgadzała;
Z której, gdzie potrzeba wody,
Biegła na wszelkie wygody;
Teraz nie wiem, co się dzieje,
Z rurmusu mało nadzieje:
Studnia tego ma wetować,
Codzienną wodę gotować.
Wedla kuchnie gmach drewniany,
Przytym tynkowane ściany,
Gdzie pokojowi jadają
Obiad i w wieczór siadają,
A z nimi też karlikowie
Ucieszni, jak grzymlikowie.
Drugie wedla niego takie
Budowanie, jak jednakie;
Tam fraucymer: nasze ziemki
Stoją spoinie, Włoszki, Niemki;
Ich łóżeczka, pultyneczki,
Tu skrzyneczka i stołeczki,
Jedwab, nici z igiełeczką,
Naparsteczek z kądziołeczką.
Jedne szyją, złotem robią.
Drugie w płótnie wzorki drobią.
Po tym spojrzę coś dogóry
I obaczę tudzież mury;
Kolumnety stoją sprzodku,
Pod niemi frambugi wśrodku:
Wszedłem w jakiś przegródeczek
Pod pokoje, w zagródeczek,
Widzę pierwsze cudo wielkie
Z drótu, w nim ptaszęta wszelkie.
Pod oknami w rowach, blizko,
Tam swoje mają siedlisko.
Zboku altana miluchna,
Rzecz droga, choć niewieluchna,
Na wierzchu blachą pobita
Szczeromiedzianą, pokryta.
A tuż przed nią ogródeczek,
Od Wisły mały ploteczek:
Są tam kwaterki niewielkie,
W których ziółka, kwiatki wszelkie.
Fontana piękna z marmuru
Stoi niedaleko muru.
Zatym statuae cudowne,
Nie złoteć, ale kosztowne,
Z metalu są odlewane,
Właśnie jakby malowane:
Tu Herkules Nessa dusi,
A on mu podlegać musi;
Sam koń stoi urodziwy,
Wąż go spodku kąsa, dziwy!
A szkapa nogami wierci
Dogóry, bojąc się śmierci.
Na kolumnach marmurowych,
Tuż przy filarach murowych,
Gdzie królestwo zwykło jadać
I czasem pod wieczór siadać,
A zboku stół z okienkami,
Jakaś gra na niem z gałkami.
Obaczę, że to sam prawie
Dwór królewski, jak na jawie.
Wieże zacne od ogroda,
Także od Wisły, gdzie woda:
W nich altany budowane,
Z drugą stronę murowane;
Na wierzchu sala odkryta,
Blachą popańsku nakryta:
Z której widzieć strony obie
Na kilka mil, patrzaj sobie!
W polach łąki, lasy, wody,
Po których szkut, komieg chody.
Potym krętnym wschodkiem idę
Zgóry nadół, w pokój wnidę;
Aż tam wszystko od marmuru:
Posadzki, stół, mało muru;
Sztuczne malowania w wierzchu.
Zboku, obicia po wierzchu,
Szumne, fetocyą spinane,
Scudzoziemska rozpinane.
Pokoje pomiernie wielkie,
Ale w nich dostatki wszelkie,
Ochędóstwa, kunszty pańskie,
Złote sztuki niderlandzkie;
Po tej i po drugiej stronie,
Przy najaśniejszej patronie,
Tam jest świętej Cecylijej
Związek, niebieskiej lilij ej,
Grdzie śpiewa nieszpór capella
Pokrólewsku: gioia helia!
Przed nią w sieni nade drzwiami,
Marmurowemi odrzwiami,
Statua z metalu prawie
Ad vivum wszystkim na jawie.
Troszeczkę nazad powrócę,
Myśląc, dokąd się obrócę;
Z trafunku wnidę w kaplicę,
Az niej chciałem na ulicę;
Tamem widział zacną sztukę,
Wielką mistrzowską naukę:
Obraz Franciszka świętego,
Żałosnym okiem zjętego;
Jak żywy, na Stworzyciela
Patrzy, swego Zbawiciela.
Ogród Króla Jego Mości, Pana mego Miłościwego.
Potym do ogroda wnidę,
A nie wiem, jako wynidę;
I uczynię kroków kilka,
Aż nadole, jakby wilka
Zoczyłem: coś leży w trawie
Nad sadzawką, przy murawie:
Krzyknę, aż tam jelonkowie
Wyskoczą, danijołkowie:
Te żurawie przestraszyły,
Łabęcie w wodę wpłoszyły;
Z gęsiami dzikiemi spoinie,
Tam pływały zobopólnie.
Woda z krynic swe strumienie
Prowadzi, bystre promienie:
Zrzódło samo niżej leży,
Z niego, szumiąc, nadół bieży,
Nawierzchu kamień wysoki,
Na cztery granie szeroki;
Stoi na nim Kupidynek
Z strzałami, Wenery synek:
Przed nim jakieś plotki z lazek,
Francuski to wynalazek.
Dalej idę i zbłądziłem,
Z myślą długo się biedziłem,
Dokąd pierwej iść; obaczę
Piłki i tych nie przebaczę:
Na długiej ławie kamienie
Żelazne są, nie krzemienie;
Patrzę, jeden wprzód ciskają,
Drugie go z ławy zrzucają:
A który w kraju zostanie,
Temu się ta gra dostanie.
Pomknę się dalej: fontana!
Neptun na niej, tuż altana,
W której malowania buezne;
Są tam rzeczy pańskie, sztuczne.
Pod wierzchem wkoło ganeczek
I wesoły alkiereczek.
Nadole piwnica chłodna,
Czasem i w trunki nie głodna.
Lusthauz, dawno niewidziany,
Białą blachą przyodziany.
Wbok altany stoi zołdat,
W ręce pika, rapier, kordat.
W gwardyjej nogi postawił,
Jedne wzad, drugą wystawił,
W ręce drugiej rapier trzyma,
Jakby rzekł, placu dotrzyma.
Wkoło niego liczba własna,
Nakształt kompasu, rzecz jasna:
Patrzę na cień, ta zniknęła,
Woda z niego wysiknęła;
A ja w nogi między ganki,
Wbiegłem pod ciemne krużganki.
Z boków drzewkami okryte,
Zwierzchu owocem nakryte.
Obaczę znowu przy płocie
Zołdata (ach, mój kłopocie!)
Z bronią na marmurze, srogi:
A ja nazad, chybię drogi,
Wpadnę na delfinoryba,
Z okrutną paszczęką ryba:
A na niej stoi chłopiątko,
Z jakąś pałką niebożątko;
Chcąc ją zabić, zgóry zmierzył,
A piędzią się swą nie zmierzył.
Wszystko to z marmuru rzeczy,
Kunsztownie zrobione, grzeczy.
Zmordowanym, chcę odpocząć
I swe siedlisko rozpocząć.
Nie wiem, gdzie się mam obrócić,
Boję się nazad powrócić.
Widzę kwater rozmaitych
Dostatkiem, a wyśmienitych.
Tam są kwiatki, różne ziółka,
Kształtnie sadzone do kółka.
W rogach baszty generalne,
Z drzewek różnych naturalne;
W których od słońca przy chłodzie
Może każdy siedzieć w chłodzie.
Wboku stoi wietrak wzgórę,
Wyniesiony precz nagórę:
Ten kosztuje coś niemało,
Ze studnią dokazał mało.
Trzeba więcej? usłyszemy,
Potym jego kunszt spiszemy.
Dalej idę już nakoło,
Chcąc obaczyć ogród wkoło,
Aże znowu cudowisko,
Nie wiem, jakie ma przezwisko:
Widzę konia kamiennego
Na słupie, coś wojennego,
Z marmura dziwna robota,
Niedaleko od niej wrota.
I przyjdę przed ogrodnika,
Tego miejsca robotnika;
Aż tam drzewka cudzoziemskie,
Jak u Pana, nie ziemieńskie:
Pomorańcze, figi rostą,
Wyniosłością wzgórę prostą.
Kasztany z rozmarynami:
Tu nie bywały przed nami.
Cytrony, także oliwne,
Kapary, owoce dziwne.
Nuż karcochy, kauli, rappi,
Sałata oliwę trapi.
Rzodkiew, cybul, ogórkones,
Niezłe są miasto cytrones.
Fenoci, seleny, kardy,
Angury, pasternak, gwardy.
Jako tam nasienia wiele,
Znajdziesz tabak, sławne ziele,
Którego pić lub nie mogę,
Ogrodnikowi pomogę.
Przeszedłem wskroś wszytek ogród,
Widzę w płocie furty zagród,
Która była nie zamkniona,
Na me szczęście, odemkniona;
Wszedłem: pełno chartów, bieżą
Ku mnie, a drudzy tam leżą.
Zmartwiałem prawie od strachu,
Krzyknie myśliwiec: „Mój brachu,
„Coś tu miał czynić? skądeś ty?u
Ja proszę: „Ratuj, mojeś ty!
„Zbłądziłem w ogrodzie Pańskim,
„Rozumiałem, że w ziemiańskim.“
Tam ogarów rzecz okrutna
Dobrych, to prawda wierutna.
Myśliwcy sokoły noszą
Drudzy jastrząby unoszą.
Białozory—te osobne
Miejsce mają swe sposobno.
Nuż krogulce, grzymlikowie, —
Te wprawują karlikowie.
Zboku w stajniej stoją konie
Ze Włoch, z Turek, tam ślą po nie;
I drogo ich opłacają,
Których ćwiczą, obracają,
Na każdy dzień przejeżdżając,
W pewne miejsce wyjeżdżając:
Są tam kawalkatorowie
Pańscy, kawalijerowie
Cudzoziemscy, Polak z niemi,
Koniuszy starszym nad niemi.
Biegają bystro dokoła
Na koniach; przyznam to zgoła:
U cesarza tureckiego
Niemasz nad króla polskiego!
Potym patrzę, aż tam droga,
Znowu na mię padła trwoga:
Nie wiem, dokąd się obrócić,
Czy wprzód, wzadli mam powrócić.
Jeden idzie, trąbka na nim,
Bieżę w jego tropy za nim;
I wyszedłem na ulicę,
Widzę kościoły, kaplicę.
Pytam jednego dziewczęcia
I zawołam też chłopięcia.